Wywiad z Krzysztofem Siemieńskim

Dziesięć razy był mistrzem świata w bojerach. Od kilkudziesięciu lat żegluje na najszybszych jachtach, w najlepszych na świecie regatowych teamach. Jest dobrym znajomym koronowanych głów. W żeglarstwie osiągnął tyle, że można by jego sukcesami obdzielić kilkunastu zawodników. Karol Jabłoński – Czarodziej wiatru.

W rozmowie z Krzysztofem Siemieńskim opowiada o swojej determinacji w dążeniu do celu i tajnikach regatowej kuchni.

Krzysztof Siemieński: Jakie cechy powinien mieć regatowy żeglarz, żeby mógł marzyć o tym, by przynajmniej zbliżyć się do Twoich osiągnięć?

Karol Jabłoński: Kariera żeglarska może trwać wiele lat. Jestem tego najlepszym przykładem. Wiele lat temu nie spodziewałem się, że nawet teraz, w moim wieku, będę mógł kontynuować uprawianie żeglarstwa na tak wysokim poziomie. Tak samo moi koledzy, którzy ścigają się na wielkich jachtach – jest to dla nas pewne zaskoczenie. Jeżeli chodzi o predyspozycje… Wygląda to podobnie jak w każdym sporcie. Trzeba mieć trochę talentu i poprzeć go długą i ciężką pracą. Być bardziej cierpliwym od innych , wyznaczać sobie cele, konsekwentnie je realizować i starać się nie za szybko zrobić z siebie mistrza, bo niestety droga do mistrzostwa jest długa, kręta i stroma. Często się z niej spada i trzeba mieć siłę, żeby na nią wrócić i osiągnąć cel. To jest przygoda na całe życie i często powtarzam, że ci, którzy ją rozpoczynają, już są po stronie wygranych. Żeglarstwo uczy życia i rozwiązywania trudnych sytuacji. Te umiejętności przydają się w późniejszym życiu.

KS: Żeglarstwo to dla Ciebie coś więcej niż sport? To sposób na życie?

KJ: Żeglarstwo jest pięknym sportem. Podróżujemy po całym świecie, spotykamy bardzo ciekawych ludzi z pierwszych stron gazet. Spotykamy monarchów, osobistości, których nigdy byśmy nie mogli poznać, gdybyśmy tego sportu nie uprawiali. Nawet najmłodsi zawodnicy żeglują po całej Europie i każdy im tego zazdrości. Można żeglować po całym świecie – jest to wspaniała przygoda, którą warto zacząć, kontynuować i uprawiać przez całe życie. Ja miałem wielką przyjemność poznać dwóch monarchów – króla Norwegii Haralda i króla Hiszpanii Juana Carlosa. Są to normalni ludzie, nie mają koron na głowie. Miałem też możliwość żeglowania z obecnym królem Hiszpanii , wtedy jeszcze księciem, Filipem. Spotkałem też wielu słynnych sportowców: kierowców Formuły 1, tenisistów, golfistów. Są to ludzie, którzy bardzo często uczestniczą w regatach jako obserwatorzy. Naprawdę jest to szczególne przeżycie. Wracając jeszcze do królów, to nigdy nie zapomnę spotkania w Yachtklubie na Majorce, gdzie rozmawialiśmy na temat przyszłości klasy ILC 40 – byłem wtedy skiperem jachtu MK Cafe. Było nas tylko sześciu, dwóch królów i czterech skiperów innych załóg. Było to szczególne spotkanie.

KS: Języków obcych nauczyłeś się też dzięki żeglarstwu?

KJ: Żeglarstwo, tak jak każdy inny sport, poprzez podróże i możliwość obcowania z zawodnikami z całego świata, wymusza na nas umiejętność posługiwania się ich językiem, bo mało prawdopodobne jest to, że Nowozelandczyk, czy Amerykanin nauczy się polskiego, aby się z nami komunikować. Musimy nauczyć się angielskiego, który jest podstawowym językiem w żeglarstwie. Nie jest to trudna sprawa, aczkolwiek trzeba poznać różne dialekty i akcenty. Także sposób nazywania poszczególnych części jachtu, na przykład takielunku, przez zawodników z Australii, Nowej Zelandii, Irlandii, czy Stanów Zjednoczonych różni się znacznie i trzeba sporo czasu poświęcić, żeby to używane przez nich specyficzne słownictwo zrozumieć. To wymaga trochę czasu, ale to nie jest nic trudnego. Posługuję się także innymi językami: niemieckim, rosyjskim i hiszpańskim. W ciągu wielu lat żeglowania nauczyłem się ich na tyle dobrze, że rozmawiam bez tłumaczy.

KS: Żeglarstwo wyczynowe wymaga wielu wyrzeczeń. Jakie miałeś „koszty uzyskania” swoich sukcesów?

KJ: Sport zawodowy, obojętnie, czy to jest żeglarstwo, kolarstwo, boks, czy piłka nożna – to jest olbrzymie poświęcenie, jeżeli chodzi o życie prywatne. Żeglarze, wiadomo, dużo podróżują. Ja w swoich najlepszych, najbardziej intensywnych latach żeglowałem przez 250-300 dni w ciągu roku. Tyle dni mnie nie było w domu. To ma duży wpływ na życie rodzinne i prywatne. To jest duży test dla życia rodzinnego i trzeba sporo się nagimnastykować, żeby to wszystko spiąć. Miałem szczęście, że w swoim życiu poznałem wspaniałą kobietę, która jest ze mną od ponad 30 lat i zajęła się rodziną. Swoje ambicje, swoje plany przesunęła w czasie i zrealizowała je później. To co ona zrobiła dla mnie, dla nas, jest mistrzostwem świata. Życzę każdemu, żeby jego żona w taki sposób podchodziła do związku z żeglarzem, z zawodnikiem, który często wyjeżdża. Nie jest to łatwe – mieliśmy sporo sytuacji, w których trzeba było szukać kompromisu, trzeba było się jakoś dogadać – ale się udało.


Fot. archiwum K. Jabłońskiego

KS: Słyniesz z tego, że na jachcie jesteś bardzo skoncentrowany i wymagasz tego również od załogi. Krążą legendy o tym, w jaki sposób motywujesz załogantów.

KJ: Jestem człowiekiem, który wszystko co robi, stara się robić na sto procent i wymagam tego też od mojej załogi, szczególnie w czasie treningów, podczas których uczymy się wielu nowych elementów. Nie mam problemu na jachtach z załogami międzynarodowymi, gdzie wszyscy wiedzą na czym polega profesjonalne podejście do sportu. U nas jest trochę inaczej, w Rosji też jest trochę inaczej , być może chodzi o naszą słowiańską mentalność. Jeżeli ktoś wchodzi na jacht z takim profesjonalnym jak moje podejściem, to dla niektórych załogantów może to być szokiem. Ale jest to jedyna droga do osiągnięcia sukcesu. Nie oszukujmy się , sport zawodowy na najwyższym poziomie nie lubi kompromisów. Te kompromisy, niedopracowania będą weryfikowane podczas rywalizacji, a ja nie mam złudzeń, mnie sponsorzy rozliczają z wyników. Kiedy ich nie osiągam, to jestem bardzo niezadowolony. Każdy start, każdy wyścig dokładnie analizuję , po to, żeby w następnym być lepszym.

KS: W książce „Czarodziej wiatru” można przeczytać, że brak koncentracji grozi nie tylko słabszym wynikiem w regatach.

KJ: Brak koncentracji może spowodować przykre wypadki. Nie oszukujmy się, jest to sport zawodowy, w którym – zawsze to mówię – załoga musi pracować jak w szwajcarskim zegarku i zarówno te małe tryby, jak i te duże muszą się poruszać w odpowiednim tempie, z odpowiednią szybkością, tak żeby ten mechanizm funkcjonował, żeby te wszystkie manewry wychodziły. Trzeba pamiętać, że żeglarstwo to sport, w którym wszyscy mają do rozwiązania jakieś problemy. Czyli im szybciej my uporamy się z jakimiś problemami , zrobimy mniej błędów niż nasz rywal, tym większe prawdopodobieństwo, że te wyścigi wygramy. Ale to nie jest też tak, że kiedy my wygramy wyścig, to znaczy , że rozegraliśmy go perfekcyjnie, to rzadko się zdarza.

Wracając do niebezpieczeństw, jeżeli coś nam się zacina w tych trybach, to sytuacja może nam się wyrwać spod kontroli. Przeżyłem taką sytuację raz. Wypadłem za burtę i o mało nie straciłem nogi i życia. Wiem, że wielu moich kolegów było w podobnych sytuacjach i znam przyczynę takich wypadków. Dlatego podczas treningów staramy się tak wszystko dopracować, aby takich wypadków uniknąć. Jestem też taktykiem na bardzo dużym jachcie, mówię tu o jachtach, które mają powyżej 30, 50 metrów, z załogą 20, 30-osobową, gdzie powierzchnie żagli są olbrzymie – 1800m2 ma genaker, maszt około 80 metrów, powierzchnia żagli na wiatr to jest 2000 m2. Kiedyś na jachcie Hetairos postawiliśmy wszystkie żagle i ich powierzchnia wynosiła 3 800 metrów. Proszę sobie wyobrazić, że mam tam załogę 35-osobową i muszę tak zakomunikować manewry, które zaraz będziemy wykonywać, żeby nigdy, w najmniejszym stopniu nie kreować niebezpiecznych i ryzykownych sytuacji. Już samo wykonywanie na tym jachcie zwykłych zwrotów przez rufę, stawianie Code 0, czy nawet zwyczajny zwrot przez sztag jest na tyle niebezpieczne, że jeżeli ktoś znajdzie się na drodze jakiejś liny , jakiegoś szota czy bloczka, to się bardzo źle może skończyć. Dlatego wieloletnie doświadczenie, chłodne wykalkulowanie i właściwa ocena sytuacji – to jest zawsze klucz do sukcesu. Zawsze kiedy wypływamy na wyścig, to naszym pierwszym pierwszy celem jest, żeby wszyscy po wyścigu wrócili zdrowi do portu, ze wszystkimi palcami u rąk.

KS: Co pomyślałeś, kiedy po raz pierwszy zaproponowano Ci udział w najbardziej prestiżowych regatach, Pucharze Ameryki?

KJ: Moja droga do Pucharu Ameryki była długa i kręta. Wiedziałem, że jedyną możliwością dla mnie jest droga przez sukcesy w match-racingu, które z moją załogą osiągnęliśmy w tempie błyskawicznym. Kiedy dostałem propozycję z teamu hiszpańskiego, praktycznie jedną nogą już miałem podpisane kontrakty z teamem Plus 39 z Włoch. Udało mi się z tego jakoś wyjść i faktem jest, że ta propozycja była taką propozycją, na którą bardzo ciężko pracowałem, której oczekiwałem i która przyszła, nie to, że nieoczekiwanie, ponieważ w teamie Desafio Espanol pracował jako dyrektor sportowy mój kolega z Nowej Zelandii, z którym znałem się wiele lat, z którym żeglowaliśmy na wielu jachtach i wygrywaliśmy mistrzostwa świata i wiele innych regat, tak więc wiedziałem, że jeśli taka sytuacja się pojawi, to on będzie starał się mnie ściągnąć. Nie dlatego, że mnie zna, tylko dlatego, że znał moje walory i możliwości. Dlatego wiedziałem, że to może kiedyś nadejść i … tak się wydarzyło. Niestety, nie udało mi się wziąć do hiszpańskiego teamu moich załogantów, z którymi świętowałem największe sukcesy w regatach match-racingowych, ale oni znaleźli miejsce w teamach włoskim i chińskim. To było coś wspaniałego, że udało nam się osiągnąć ten cel, który sobie postawiliśmy wiele lat wcześniej.

KS: Do wszystkiego dochodziłeś swoją ciężką pracą, ale czasami chyba ktoś Ci też pomagał?

KJ: Jest wielu ludzi, którym wiele zawdzięczam: są to moi rodzice, trenerzy z Bazy Mrągowo, po drodze było wielu innych trenerów. Także w Niemczech spotkałem wielu ludzi, którzy mi pomogli, ale i w Polsce , choćby starsi ode mnie bojerowcy jak Bogdan Kramer, czy Piotr Burczyński . Faktem jednak jest, że gdybym ja sam sobie nie pomógł, nie wyznaczał tej drogi, strategii, gdybym nie pomógł temu szczęściu, żeby się znaleźć we właściwym momencie i właściwym miejscu, to podejrzewam, że nie zaszedłbym tak daleko. Pracowałem naprawdę ciężko i zawsze mierzyłem siły na zamiary, co było bardzo dobrą strategią. Nigdy nie przyjmowałem wyzwań, czy zadań, na które nie byłem gotowy. Już wcześniej miałem powody, żeby uwierzyć w swoją świetność i podjąć się zadań, do których nie byłem przygotowany, ale mogłoby się to skończyć tym, że moja kariera zakończyłaby się dużo wcześniej, bo spadłbym z bardzo wysokiego konia i już bym się nie podniósł.


Mistrzostwa Świata w Haapsalu 2013 (fot. archiwum K. Jabłońskiego)

KS: Jak smakował pierwszy, a jak dziesiąty tytuł Mistrza Świata w bojerach?

KJ: Każdy tytuł Mistrza Świata ma inny smak. Ten pierwszy w bojerach był takim, do którego dążyłem długo, a zdobyłem go , mając 30 lat. To było coś szczególnego. Nigdy nie zapomnę przebiegu tej rywalizacji . Miałem kolizję, chyba w trzecim wyścigu, z zawodnikiem rosyjskim. Mój bojer rozsypał się, ale miałem na linii startu mój drugi bojer, zapasowy. W porę zjechałem do linii startu, przygotowałem ten mój drugi bojer i mogłem nadal brać udział w regatach. Gdybym tego drugiego bojera nie miał na linii startu, to bym tego tytułu nie zdobył. A dziesiąty tytuł Mistrza Świata, to… Raz – że ta liczba jest już taka magiczna. Nigdy nie wydawało mi się, że będzie to możliwe do osiągnięcia, tym bardziej w tym roku, kiedy jestem już zawodnikiem trochę starszym. W tym roku w Szwecji to były takie pierwsze mistrzostwa, gdzie faktycznie nie żeglowałem szybciej od innych. Tak się złożyło, że pożeglowałem trzy ostatnie wyścigi w miarę dobrze, zrobiłem mniej błędów od rywali, wykorzystałem to, co mogłem wykorzystać i się okazało, że te mistrzostwa wygrałem. Ale ten smak też był zupełnie inny i teraz czas na walkę o 11 tytuł. Już zapowiedziałem sobie, że polecę do Stanów po to, żeby bronić tego tytułu i zobaczymy co będzie.

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Możliwość komentowania jest wyłączona.